W nocy obudził mnie krzyk Sójczego Pióra. Większość kotów się obudziła.
- Kocięta... - mówiła. - Zabrali je... Te najmłodsze...
Czyli nasze.
Widziałem minę Martina. Był mniej zaskoczony niż inne koty.
- Wiesz, gdzie je zabrali? - zapytałem.
- Coś mówili... Tak! Do ich tymczasowego schronienia. - przypomniał sobie. - Ale to poza waszymi terenami, trzeba iść nawet kilka dni... Rzadko tam chodzą, tylko, gdy muszą.
Wiedziałem, że ktoś musi pójść i je uratować. Niebieski Pazur postanowił, kto.
- Klan musi zostać i dalej naprawiać obóz. Jednak cztery koty pójdą po kocięta. - mówił. - Pójdą Sójcze Pióro i Wilcze Serce, bo są rodzicami kociąt. Poprowadzą ich Martin i Okopcona Paproć, bo znają dzikie koty. Wyruszcie od razu, skoro podróż ma być długa.
Skinęliśmy głowami.
Zjedliśmy jeszcze i wyruszyliśmy akurat kiedy słońce zaczęło się pokazywać. Powoli robiło się jasno. Martin i Okopcona Paproć ciągle rozmawiali o czymś, czego nawet nie chciało mi się słuchać. Sójcze Pióro milczała.
Nagle nasz ''przewodnik'' się zatrzymał. My więc zrobiliśmy to samo. Popatrzył na drzewo, na którym stał kot, a raczej... Kotka. W wieku jakiś 6 księżyców. Była biała w czarne łaty, miała niebieskie oczy.
- To ty... - mruknął Martin i zaczął iść dalej.
Kotka popatrzyła na każdego z nas ze zdziwieniem.
- A gdzie ty znów idziesz? - syknęła i zeskoczyła z drzewa tuż przed niego.
- Nie twoja sprawa. - odpowiedział.
- A może moja? Jestem twoją siostrą! - krzyknęła.
- To was jest więcej?! - zdziwiła się Sójcze Pióro.
- Niestety... - mruknął.
Łaciata kotka usiadła i polizała swoją przednią łapkę.
- Idę z wami. - powiedziała.
- O nie! - syknął Martin, wziął ją za skórę na karku i wrzucił do krzaków obok. - Tylko marnujesz nasz czas.
Kotka mruknęła coś pod nosem i odeszła.
- Uciekamy zanim wróci! - krzyknął Martin i pobiegł dalej, a my poszliśmy powoli za nim.
Było już południe, a my zmęczeni, głodni i spragnieni szliśmy dalej. Nawet Martin był powolny, jakby miał zaraz zasnąć, co mnie już dziwiło. Okopcona Paproć walczyła ze swoimi oczami, próbując je otworzyć, kiedy się zamykały. Sójcze Pióro szła z tyłu, rozglądając się co chwilę.
Już dawno wyszliśmy z lasu i włóczyliśmy się po łące.
- Martin, ty wiesz, gdzie nas prowadzisz? - zapytałem.
- Aaaa... Chyba tak. - mruknął.
- Jeśli idziemy nigdzie, zabiję cię, a zwłoki zjem gdy będę głodna. - syknęła Sójcze Pióro.
- Przypominasz Jessy. - powiedział.
Chciało mi się śmiać.
Wieczorem zrobiliśmy postój pod dużym drzewem. Od razu zasnęliśmy, dalej głodni. Wcześniej napiliśmy się ze strumyka.
Rano, kiedy wstałem, inni jeszcze spali.
- Wstawajcie... - powiedziałem.
Dalej spali. Sójcze przeturlała się na drugi bok.
- SZYBKO, WSTAWAJCIE! ATAKUJĄ! - zamiauczałem.
Zerwali się, wysunęli pazury i zasyczeli, gotowi do ataku.
- Gdzie? Co? Jak? - rozglądał się Martin.
- Chciałem, żebyście wstali. - uśmiechnąłem się.
Przez chwilę musiałem uciekać przed ''wściekłym tłumem''.
Później zapolowaliśmy, najedliśmy się. Poszliśmy dalej. Zastanawiałem się, ile jeszcze pójdziemy. Wydawało mi się, że szliśmy kilka księżyców. Bolały mnie łapy.
Wreszcie zobaczyliśmy wielką jaskinię.
- To tutaj. Uważajcie, bo można spaść... Gdzieś. Ich schronienie to wiele tuneli. W jednej z dziesiątek małych, podziemnych jaskiń są kocięta. - powiedział Martin.
Sójcza? Nie znajdujmy jeszcze kociąt, mam plan. >:3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz